No i mamy feralny 21 grudnia 2012 roku, według kalendarza Majów koniec jednego okresu, a początek drugiego (14. b'ak'tun),
według katastrofistów dzień oznaczający nadejście rzekomego
Armageddonu. Momentami nie mogłem ukryć rozbawienia czytając wzmianki o
gromadzeniu długoterminowych zapasów spożywczych, budowaniu prywatnych
schronów i kryjówek przez rozmaitych survivalistów (fachowo preppersów), którzy próbowali w
ten sposób uniknąć nieznanego. Powstały filmy, a nawet publikacje
książkowe próbujące utrwalić w społeczeństwie strach przed 21 grudnia. I
to pomimo braku wyraźnych dowodów archeologicznych dotyczących
znaczenia 12/21/12 w kalendarzu Majów. Czyste spekulacje... Nie ma
absolutnie żadnych naukowych dowodów na to, że galaktyczne koniunkcje
(szczególne ułożenie planet) doprowadzą do wzmożenia aktywności
sejsmicznej i wulkanicznej, a co za tym idzie do stopniowego wymierania
ludzkości. Do takich koniunkcji z udziałem wielu planet doszło chociażby
w latach 2000 i 2010 i... Ziemia nadal istnieje.
Co
jeszcze? Planeta Nibiru to już nonsens totalny. Nikt jej nie widział -
ani profesjonalista, ani amator. A przecież obiekt o rzekomo tak dużej
masie powinien zostać dostrzeżony z dużym wyprzedzeniem. Więc może
istoty pozaziemskie się pomyliły? Chyba że jest to sekret ukrywany przez
tajne organizacje rządowe? I jak tu być poważnym...
Pełne
przebiegunowanie magnetyczne Ziemi zajmuje okres 7000 lat - nie może
nastąpić ot tak sobie w jednej chwili. Są to zmiany sukcesywne, trwające
tysiące lat - miały miejsce w dziejach Ziemi kilka razy i nie nastąpił
wówczas żaden globalny kataklizm.
Wreszcie Słońce
przechodzi przez minima i maksima (doliny i grzbiety) aktywności słonecznej - następne
maksimum przewidywane jest na rok 2013, ale cykl aktywności słonecznej
trwa 11 lat. Poza tym w 2013 roku Ziemi (albo życia na niej) już miało nie być, prawda? No
więc może nastąpi atak pozaziemskiej floty kosmicznej? Uff, bez komentarza.
Fałszywych
przepowiedni co do końca świata było już na przestrzeni wieków setki.
Uderzenie komety, asteroidy, pandemia opornego na leki patogenu czy
erupcja superwulkanu są prawdopodobne, ale czemu mają akurat wystąpić
zgodnie z jakąś przepowiednią? Nie ma w tym żadnej magii.
Zostało
jeszcze kilkanaście godzin. Póki co Australia jest cała i zdrowa.
Czekam zatem z utęsknieniem na Ragnarök... cóż to za oczekiwanie bez
tęczy aurora borealis i szklaneczki whisky?
Już tyle zapowiadanych "końców świata" przeżyliśmy, że aż dziw, że jeszcze ktoś w to wierzy... Dla mnie jedyną realną opcją, która faktycznie może doprowadzić do końca naszego, ziemskiego świata, to zagrożenie płynące ze zbrojeń i gróźb zrzucania bomb atomowych...
OdpowiedzUsuńOwszem, takie zagrożenia też są jak najbardziej realne. Wzrasta przeludnienie planety, coraz bardziej kurczą się zasoby niektórych pierwiastków, tudzież wody pitnej, postępuje urbanizacja kosztem całych ekosystemów. Wysiłki naukowców w kwestii zatrzymania emisji gazów cieplarnianych póki co nie przynoszą żadnych rezultatów. Bieda, brak perspektyw, zacietrzewienie religijne, kurczące się zasoby - wszystko to może prowadzić do wojen, destrukcji i efektu domina. Ludzie mogą wyniszczyć się sami.
OdpowiedzUsuńJak zwykle przy tego rodzaju okazjach (okrągła data, koniec/początek kalendarza) mamy do czynienia z fenomenem Armageddonu, którymi wszelkiej maści naciągacze, oszuści, hochsztaplerzy i szarlatani straszą Ludzkość tylko w jednym celu - wyciśnięcia z zastraszonych ludzi brzęczącej monety. I tylko mnie dziwi, że ludzie niby uczeni, wykształceni i inteligentni dają się im tak łatwo ogłupić. No cóż - strach ma wielkie oczy, długie nogi i mały mózg...
OdpowiedzUsuńSuper artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń