W lipcu bieżącego roku odbyła się międzynarodowa wyprawa na wulkany Tonga i Vanuatu, w której uczestniczył eksplorator wulkanów Tomasz Lepich. Jednym z celów wyprawy był wyspiarski stratowulkan Tofua, na który składa się jezioro kalderowe oraz aktywny stożek Lofia. Lofia jest wulkanem w stanie ciągłej erupcji od przynajmniej 2015 roku. Krater tego stożka ma szerokość 70 metrów i głębokość 120 metrów.
Tomasz oraz pozostali członkowie lipcowej wyprawy na Tofua potwierdzili w nim obecność jeziora lawy wielkości kortu tenisowego. Można zatem śmiało powiedzieć, że to dziewiąte jezioro lawy na Ziemi - ósmym jest pioniersko sfotografowane w 2022 roku jezioro lawy wulkanu Michael (Sandwich Południowy). Co ciekawe, Tofua opisałem w "Sekretach wysp wulkanicznych", czyli mojej póki co jedynej książce.
Oddaję głos Tomaszowi:
"Kiedy myśli się o Tonga to od razu na myśl przychodzi Hunga Tonga-Hunga Ha'apai ze słynną erupcją 15 stycznia 2022 roku czy choćby teraz Home Reef, najmłodszy wulkan Tonga. Jednak najbardziej aktywnym wulkanem na Tonga jest Tofua, a ze zdjęć satelitarnych wynikało, że może jest tam czynna lawa, toteż taki był główny cel tego wypadu.
Kiedy we wrześniu tamtego roku rodził się pomysł wyprawy na Tonga wydawało mi się to początkowo prawie niemożliwe, ten kraj wydawał się tak odległy, niedostępny, a dodatkowo jeszcze patrząc na mapę jak bardzo oddalona jest wyspa pomyślałem, że fajnie by było, ale jak i czym i jaką trzeba mieć łódź, żeby się dostać na tę wyspę. Zgodziłem się natychmiast nie zdając sobie sprawy jak trudne to będzie przedsięwzięcie, nie chcąc wiedzieć nawet czym tam będziemy płynąć (na Vanuatu w drodze na wulkan Lopevi o mały włos łódka nie wywróciła się do góry nogami).
Daty naszej wyprawy zmieniały się. Ustaliliśmy w końcu, że będzie to lipiec. Najpierw czekały mnie loty KTW-FRA-SIN-AKL, by w końcu dotrzeć do Tonga, na wyspę Tongatapu i i do stolicy Nuku'alofa liniami ANZ. Tam zatrzymaliśmy się w pensjonacie. Późnym popołudniem przepakowanie i na szczęście możliwość zostawienia niektórych rzeczy, w tym walizki. Następnego dnia mieliśmy samolot na wyspę Ha'apai linią Lulutai (to też przeżycie!), gdzie tego samego dnia czekała na nas łódka, którą mieliśmy płynąć na wyspę Tofua. Dotarcie na tak odległą wyspę wcale nie jest takie proste. Zrobiliśmy szybkie zakupy, bo przecież na wyspie nie ma niczego i rozpoczął się 4.5 godzinny rejs. Już sam fakt, że miejscowi gubili się w zeznaniach, ile popłyniemy wskazywał jak rzadko ktoś tam dopływa, o lądowaniu i wspinaczce nie wspominając. Po drodze mijaliśmy różne wysepki, potem po prawej stronie burty zaczął wyłaniać się wulkan Kao i około 16.15 przycumowaliśmy do brzegu Tofua. Z głównej łodzi pontonami po kolei każdy z nas plus nasze bagaże dotarliśmy na brzeg wyspy. Wulkaniczny, czarny, gdzieniegdzie widoczna lawa pahoehoe, więc już miałem ciarki.
Rozpoczął się trekking - czekała nas niezła przeprawa przez nieznaną, gęstą dżunglę. Każdy z nas musiał wnieść na górę zapas wody. Część zostawiliśmy przy brzegu, po którą częściowo wróciliśmy następnego dnia i oczywiście plecaki.
Pierwszego dnia, ponieważ nie było zbyt wiele czasu postanowiliśmy przenocować około 1 km od brzegu wcześniej szukając lepszego miejsca, po raz pierwszy gubiąc się w tej gęstej dżungli (GPS szalał). Zdecydowanie brakowało nam maczety, trzeba było też uważać na pajęczyny i ogromne pająki, no i komary, a także inne latające owady ze spadającymi kokosami włącznie. Nie było zbyt łatwo, wtedy też poczułem ciężar swoich dwóch plecaków wypełnionych i obciążonych dodatkowo butelkami wody. Ale to był dopiero początek. Następnego dnia, chcąc obozować na kalderze, bo taką podjęliśmy decyzję musieliśmy pokonać całą wysokość kaldery. Wyspa ma około 500 m (485 metrów) wysokości, ale i to stanowiło niemały problem, żeby wspiąć się na górę. To była bardzo mordercza wspinaczka. Brak szlaku, nawet ścieżki, bardzo gęsta dżungla, bardzo gorąco, no i trzeba było wnieść plecaki - ja miałem bardzo ciężkie oba. Już sam pusty plecak (mały) był ciężki, a co dopiero wypełniony sprzętem plus plecak główny plus wody. Dodatkowo około popołudnia ogarniała mnie senność z powodu jetlagu, ale świadomość tego, że albo teraz, albo nigdy, a poza tym nie mogłem być hamulcowym grupy dodawała mi sił. Do teraz nie wiem skąd. Oba plecaki ważyły tyle co ja. Czasami nachylenie wspinaczki było bardzo ostre i miałem wrażenie, że wspinam się nie na 500 metrów, a co najmniej na 1000 m. Trasa, która w rzeczywistości liczyła 4 km, ze względu na strome podejście, taszczenie naszych bagaży, upał, nieznajomość terenu - bo co z tego, że wiesz gdzie iść, jak nie jesteś w stanie przedrzeć się przez gęstą dżunglę zajęła nam dłużej niż mogłoby się początkowo wydawać. Wielokrotnie też zawracaliśmy, szukając jakiejś luki, ścieżki, którą można by było przejść. Pełna improwizacja. Dodatkowo głębokie uskoki, wystające, ale ukryte korzenie drzew, stare pradawne strumienie lawy, bardzo śliskie podłoże i pełno dziur, gdzie musieliśmy się nawzajem ostrzegać nie przyśpieszało tej wędrówki. Gęsta dżungla następnie przeszła w bardzo gęste paprocie i niskie drzewa, ale to nic, bo dalej nachylenie było bardzo strome. Na szczęście perspektywa napotkania pająka lub zawinięcia się w pajęczynę malała z każdym metrem wędrówki, a patrząc na zegarek, licząc każdy metr powoli pięliśmy się w górę.
Zresztą wyspa ma bardzo ciekawy ekosystem - raj dla botanika, ale też niejeden entomolog miałby tutaj frajdę. Prawie trzy czwarte trasy to bardzo strome podejście, nachylenie 40-50 procent, pod koniec byłem już tak zmęczony, że musiałem wypracować sposób w jaki sposób wejść z dwoma ciężkimi plecakami na szczyt. Najpierw podrzucanie do przodu jednego lub wręcz taszczenie po ziemi jednego i jakoś powoli piąłem się do góry. Wreszcie po około 5.5 godziny (ok. 13.45) stanęliśmy na brzegu kaldery. Widok był niesamowity - ogromne jezioro, a po prawej stronie aktywna część kaldery, czyli stożek Lofia. Byłem tak zmęczony, że nie byłem w stanie się tak zwyczajnie cieszyć, choć serducho drżało i ciarki przechodziły nie potrafiłem tak bardzo pokazać emocji. Pogratulowaliśmy sobie nawzajem, ale tak naprawdę to mało co pamiętam z tej chwili.
Krótki odpoczynek i rozpoczęła się wędrówka w kierunku aktywnego kompleksu Lofia, teraz już z tylko z jednym plecakiem i tak ciężkim, ale teraz wydawał się już leciutki, choć zmęczenie nie odpuszczało. To już były tylko skały, ale zejście niekiedy było bardzo strome, skręcenie kostki lub upadek był bardzo prawdopodobny, wszyscy pewnie byliśmy zmęczeni, ale głodni widoku. Chcieliśmy się dostać jak najbliżej stożka. Po drodze mijaliśmy szereg świeżych bomb wulkanicznych świadczących o wzmożonej aktywności wulkanu, a także 'porykiwanie' wulkanu. Puściłem drona i początkowo nie zauważyłem lawy, dopiero drugi lot (dzięki Matthew), po tym jak odsłaniał się dym ukazało się jezioro lawy - choć ja początkowo sceptyczny potrzebowałem większych dowodów.
Gdybym wiedział, że już tutaj nie wrócimy - początkowo mieliśmy zostać jeden dzień dłużej, inaczej bym to wszystko rozplanował. Ale wygoniła nas z Tofua pogoda. Ja czułem ogromne zmęczenie, ból obu barków, senność w tym dniu.
Wróciliśmy około 18.30 do miejsca, gdzie zostawiliśmy nasze rzeczy, po drodze mając w porze golden hour widok na wulkan Kao. Tego widoku długo nie zapomnę, do tego zachód Słońca. Teraz czekała nas następna trudność, czyli rozbicie namiotu, w miejscu gdzie podłoże to nie piasek, a często po prostu w połowie śledzia skała. Więc zaczął się 'taniec' z namiotem i szukanie miejsca aż w końcu każdemu z nas udało się rozbić namiot. Po zmierzchu zrobiło się wietrznie i bardzo zimno, ale perspektywa zdjęć i filmów z blaskiem jarzącej się lawy trzymała jakoś nas wszystkich - więc zabrałem statyw i z powrotem w górę, na szczęście jakieś 50 metrów od namiotów.
Późnym wieczorem ok. 23 zrobiło mi się już tak zimno że w końcu odpuściłem i poszedłem do namiotu. To wtedy zaczęło do mnie docierać gdzie jestem i co się właściwie stało, puściły nerwy i poleciały łzy wzruszenia. Szybko zasnąłem jak zwykle. Rano szybkie zwijanie namiotów, zdążyłem jeszcze polatać dronem - celem tym razem było zrobienie panoramy całej wyspy - ostatni widok na kalderę i zaczęliśmy schodzić. Tym razem to oczywiście zabójstwo dla kolan, kijki zostały w walizce, bo teraz były bardzo strome zejścia, trzeba było uważać, aby nie wpaść w dziurę, nie poślizgnąć się i nie złamać lub nie skręcić kostki. Tym razem czasami po prostu puszczałem mały plecak, żeby się sturlał lub szurałem nim po podłożu, nie miałem siły go cały czas mieć na już obolałych ramionach.
Byliśmy umówieni z rybakami na konkretną godzinę, a jeszcze trzeba było wrócić łodzią na ląd przed zapadnięciem zmroku i zapowiadanej złej pogody. Z wyspy odpłynęliśmy około 11.30, a w drodze na ląd mieliśmy szczęście parę razy widzieć wieloryby. Na Ha'apai dopłynęliśmy około 17.30.
Jak zwykle zabrakło jednego dnia więcej, ale to już u mnie standard. To niezwykłe przeżycie i niezwykła wyspa - niezamieszkana, mająca unikalny ekosystem i przez to że tak trudno dostępna jeszcze bardziej tajemnicza i pociągająca. A już to, że odkryliśmy na niej jezioro lawowe jeszcze bardziej dawało nam wszystkim adrenalinę. Powłóczyłbym się tam jeszcze z miłą chęcią, szczególnie chciałem dotrzeć do tej jedynej opuszczonej wioski. Jak ważne okazuje się w takim terenie zgranie, ostrzeganie się nawzajem i patrzenie, czekanie na siebie nawzajem to dowiodło też, że byliśmy bardzo dobrze zgraną paczką. Wszyscy byliśmy poobijani, skaleczeni, każdy z nas wielokrotnie upadał, ale byliśmy szczęśliwi, bo się udało osiągnąć cel, a niewiele osób stanęło na Tofua. Znowu pewnie jestem pierwszym Polakiem, a na pewno pierwszym z Polski, który odkrył wraz z niesamowicie zgranym zespołem jezioro lawowe na tej odległej wyspie. Tofua zostanie bardzo długo w mojej pamięci i tak naprawdę dopiero teraz gdy piszę te słowa i też czytam co napisali inni dociera do mnie powoli jak wielką rzecz zrobiliśmy wspólnie i za to jeszcze raz dzięki."
Zdjęcia Tofua Tomasz Lepich, 10-12 lipca 2025.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz